Poniżej przedstawiamy tłumaczenie dużego i ciekawego wywiadu, którego Spike Edney udzielił magazynowi Rolling Stone. Przeczytacie tutaj między innymi o tym, jak doszło do współpracy klawiszowca z zespołem, o Freddiem, Paulu i Adamie oraz o takich wydarzeniach jak Live Aid czy The Freddie Mercury Tribute Concert. Zapraszamy do lektury!
Na wideo przedstawiającym legendarny występ Queen podczas Live Aid niemal nie sposób jest dostrzec Spike’a Edneya, ale jeśli zatrzyma się obraz pod koniec Hammer To Fall (czas: 12:22), to można dostrzec go w tle. To ciemnowłosy koleś grający na gitarze, tuż przy ścianie keyboardów. Queen zatrudnił go rok wcześniej, by udzielał się na klawiszach, fortepianie, w chórkach oraz na gitarze rytmicznej i od tego czasu pozostał z nimi na stałe, pomagając we wszystkim, począwszy od The Freddie Mercury Tribute Concert na stadionie Wembley w 1992 r., aż po westendowski musical We Will Rock You, trasy z Paulem Rodgersem oraz wciąż kontynuowaną współpracę z Adamem Lambertem. Edney grał kluczową rolę w wydarzeniach, które miały miejsce na przestrzeni ostatnich 35 lat, ale wielu fanów nawet nie zna jego nazwiska.
Jak tam trasa?
Właściwe słowo to „fantastycznie”, jak mniemam. Poprzednie dwie trasy cieszyły się rosnącą popularnością, a film Bohemian Rhapsody wzniósł to na kolejny poziom. Myślę, że publiczność podczas poprzedniego koncertu (Nowy Orlean, 20 sierpnia 2019 r.) była najgłośniejsza, z jaką miałem do czynienia. Wszystkim zdaje się to bardzo, bardzo podobać.
Chciałbym trochę usłyszeć o Twojej muzycznej historii. Jaki jest pierwszy koncert, na którym byłeś?
Mama zabrała mnie w dwunaste urodziny na The Beatles. To był 3 grudnia 1963 r. w Portsmouth Guildhall, w moim rodzinnym mieście.
Wow. Jak udał się ten występ?
Kiedy masz 12 lat i to twój pierwszy koncert, twoje wszystkie zmysły są atakowane. Moim największym rozczarowaniem było to, że nie dało się usłyszeć muzyki, ponieważ wszyscy krzyczeli. Wiedziałeś co grają po tym kto akurat stał przy mikrofonie i po sposobie, w jakim potrząsali głowami. Język ciała informował cię o granej piosence. Zagrali jakieś siedem utworów. Tego wieczoru grały też inne zespoły. To nie było jak podczas dzisiejszych koncertów, gdzie otrzymujesz 2,5 godziny graja i wszystko jest w HD.
W jakim wieku uświadomiłeś sobie, że kariera muzyczna to jest to, co chcesz robić?
Właśnie tego dnia.

Opowiedz o swoich pierwszych wspomnieniach związanych z Queen.
Czytałem o nich w Melody Maker na początku lat ’70. Przede wszystkim wstrząsnęła mną nazwa [śmiech]. „Jak mogą identyfikować się z Rodziną Królewską?”. Pierwsza piosenka jaką usłyszałem to Now I’m Here. A ja jestem fanem muzyki soul. Moimi bohaterami są Stevie Wonder i Sly and the Family Stone. W tamtym czasie wolałem amerykańską muzykę od brytyjskiej. Te wszystkie wielkie fryzury i satynowe koszule świata glam rocka nie były dla mnie. Wolałem Earth Wind and Fire, którzy akurat chyba też mieli satynowe koszule.
Potem usłyszałem Queen podczas występu radiowego i początkowo błędnie uznałem ich za ciężki zespół ze skomplikowanymi aranżacjami. Lubiłem Now I’m Here, bo nie podążała wyświechtanymi kompozytorskimi schematami. Nie została napisana jak typowa piosenka pop, którą w tamtych czasach każdy próbował napisać. Potem pojawiło się Killer Queen i obecne tam rzemiosło było oczywiste. Jednak nie byłem wielkim fanem. Byłem zainteresowanym obserwatorem.
Byłeś na ich koncercie w latach siedemdziesiątych?
Nie, słyszałem ich tylko w radiu. Na albumach stosowali wielowarstwowe gitary i harmonie, czego oczywiście nie mogli robić na żywo. Dlatego też zawsze czułem się trochę zawiedziony, z produkcyjnej perspektywy. Byłem poirytowanym muzykiem, który myślał: „jeśli nie możesz tego zrobić dobrze, to po co w ogóle to robisz?”. To była zazdrość. Nic innego.
Występowałeś z Dexys Midnight Runners, zaraz po ukazaniu się ich hitu Come On Eileen. Jak do tego doszło?
Przez chwilę zarabiałem grą na puzonie. W latach ’80. pracowałem z Duran Duran, Dexys i Boomtown Rats Boba Geldofa.
Czy gra z Dexys była przyjemnym doświadczeniem?
Niespecjalnie. Było nas trzech czy czterech najemników, sekcja dęta i basista. Byliśmy ludźmi dokooptowanymi albo zastępującymi tych, którzy wylecieli z zespołu albo nie chcieli tego dalej robić. Mieli swoją własną energię i rytm zespołu, silnie zdominowany przez wokalistę [Kevinaa Rowlanda]. Kiedy cię zatrudniają i znajdziesz się w takiej sytuacji, to siedzisz z buzią na kłódkę, jesteś obserwatorem i robisz swoje. [Rowland] chciał totalnej i bezgranicznej lojalności, trochę jak Trump.

Opowiedz o dołączeniu do Queen. Zawsze byli kwartetem, aż do trasy z 1982 r., podczas której przewinęli się dwaj klawiszowcy. Jak doszło do tego, że zostałeś zaangażowany do kolejnej trasy?
O ile się nie mylę, to pierwszy był Morgan Fisher. Poróżnił się z Fredem. Chyba któregoś dnia zabrał jego szampana i limuzynę, a potem odjechał.
Duży błąd.
W przypadku Freda to bardzo duży błąd. Tak w każdym razie głosi legenda. Potem zatrudnili Freda Mandela, który grał dla Alice’a Coopera. Nie wiem jak go znaleźli, ale on przejął pałeczkę. Był moim poprzednikiem. Dokończył trasę, którą zaczęli z Morganem Fisherem. Potem, po ich legendarnej trasie w Ameryce Południowej zrobili sobie przerwę na dokończenie w Monachium albumu The Works. Mandel był zaangażowany w te nagrania. Gra w Radio Ga Ga i I Want to Break Free. Kiedy mieli ruszyć w trasę promującą album, nie był już dostępny. Prawdopodobnie został zaangażowany w występy, których nie mógł odrzucić.
Nie wiem co dalej się stało, ale potrzebowali kogoś nowego. To wszystko sprowadza się do bycia w odpowiednim miejscu i odpowiednim czasie. Grałem w barze w Londynie i był tam też członek ekipy Queen, ktoś, kogo znałem od 10 lat. Zaczęło się od „Co ty tu robisz?” i takich tam. Zapytałem „Czym się zajmujesz?”, on odpowiedział „Pracuję dla Rogera Taylora. Queen potrzebuje klawiszowca. Chcesz tej roboty?”. A ja na to „Pewnie, że tak.”.
Oczywiście to tak nie wygląda. Zwykle pokazujesz się w jakimś miejscu i czekasz z innymi dwustoma klawiszowcami na swoją kolej, potem idziesz do domu i czekasz na telefon, który nigdy nie dzwoni. Tutaj było inaczej. Pojawiłem się w miejscu, do którego kazali mi przyjść, wchodzę, a tam rozmowę przeprowadził ze mną legendarny Gerry Stickells. To jeden z największych ludzi rock & rolla. Niestety, zmarł w tym roku.
Zapytał: „Czy masz paszport?”. Odpowiedziałem, że tak. On na to „Czy jesteś dostępny, żeby wyruszyć w światową trasę koncertową?”. Ja na to „Tak”. Odparł „Ok, w poniedziałek lecisz do Monachium, żeby zacząć próby.”. A ja na to „Co? To niedorzeczne! A co jeśli im się nie spodobam?” Odpowiedział: „Wtedy we wtorek przylecisz z powrotem.”. I oto jesteśmy, 35 lat później.

Sporą część Twojej pracy – zarówno kiedyś, jak i teraz – stanowi odtworzenie brzmienia albumu na scenie, co wychodzi lepiej, niż gdyby grali w czwórkę, zgadza się?
Tak. I z biegiem lat stało się to, rzecz jasna, lepsze. Nie wiem co moi poprzednicy robili pod kątem wokalnym, ale kiedy przyszedłem, to John [Deacon] w ogóle nie śpiewał, a Brian [May] śpiewał tylko wtedy, gdy znalazł się blisko mikrofonu, czyli przez jakieś 50% czasu, tylko Roger był etatowym chórzystą. A tu nagle zjawiłem się ja i teraz było nas trzech wokalistów, a nie dwóch i trochę. Potem doszło do tego, że zacząłem używać dziś już antycznej maszyny zwanej vocoderem, którą wykorzystaliśmy w Radio Ga Ga. Możesz śpiewać do mikrofonu, a to podkręca wokal. To wszystko dodało trochę gęstości, ale naprawdę szkoda, że nie mogliśmy odtworzyć niektórych z tych porażających harmonii, które stworzyli. Dzisiaj to się zmieniło, bo na scenie mamy sześciu ludzi i jestem z nich najgorszym wokalistą. Dzisiaj możemy grać te elementy.
Wydaje mi się, że Freddie stał się dla ludzi niemal mityczną postacią, a nie człowiekiem z krwi i kości. Jak prawdziwy Freddie różnił się od wykreowanego przez siebie image’u?
Ludźmi, którzy go naprawdę znali byli trzej członkowie zespołu, Jim Beach i Mary Austin. To oni byli najbliżej niego i byli z nim, gdy zmieniał się z gwiazdy popu w megagwiazdę. Jaki był? Potrafił być divą. Był zabawny i potrafił być również bardzo skryty. Był dość nieśmiały. Na scenie wyzwalał z siebie gwiazdę rocka, ale poza nią preferował spokojne życie. Takiego go znałem. Mam wrażenie, że w 1984 r. dzikie dni miał już za sobą. Poza tym był już tak znany, że ciężko było mu pokazywać się publicznie. Jego życie było raczej odosobnione i tylko niektórym pozwalał stać się jego częścią. Przez chwilę byłem zapraszany na przyjęcia w jego domu. Kiedy byliśmy w trasie, a on nie mógł wyjść, siedzieliśmy w hotelu, szliśmy do jego apartamentu i graliśmy w Trivial Pursuit. Bardzo rock & rollowe.
Czy był w tym dobry?
O, tak. Lubił konkurować, gdy przychodziło do gier planszowych. Scrabble były dla niego ważną rzeczą i są nadal dla Rogera. Odbywali wielkie pojedynki w Scrabble. Roger lubi to do tej pory.
Kiedy po raz pierwszy usłyszałeś o możliwości zagrania na Live Aid?
To było tak. Jako członek Boomtown Rats Boba Geldofa, byłem z nimi w trasie, gdy zaczynałem współpracę z Queen. Pod koniec europejskiej części trasy Works, na Gwiazdkę 1984 r. ukazał się singiel Band Aid [Do They Know It’s Christmas?], który okazał się wielkim hitem. Potem poleciałem z Queen zagrać na Rock in Rio. Następnie mieliśmy kolejną przerwę i zagrałem z Boomtown Rats kilka koncertów w Anglii. To był marzec lub kwiecień 1985 r. Każdej nocy, na koniec koncertu graliśmy piosenkę Band Aid. Szczerze mówiąc, to zbieraliśmy każdego wieczoru wiadro monet na wsparcie tego celu.
W trakcie trasy siedziałem sobie w busie, a Geldof mówi mi: „Mam zamiar zrobić koncert z tymi wszystkimi zespołami: Led Zeppelin i tymi czy tamtymi.”. Ja na to: „A jak miałoby to zadziałać?”. Odpowiedział: „Zagramy w Londynie i w Stanach.”. Stwierdziłem: „Nie ma szans. To zbyt skomplikowane, żeby się udało.”. On był jednak przekonany, że do tego dojdzie. Powiedział: „Chcę, żebyś poprosił w moim imieniu Queen.”. Zapytałem: „Dlaczego sam ich nie poprosisz?”. Odpowiedział: „Jeśli do nich zadzwonię i zrobię z tego aferę, a oni się nie zgodzą, to strasznie mnie to poirytuje.”.
Zapytałem ich w jego imieniu. Poleciliśmy na trasę do Nowej Zelandii i podczas obiadu powiedziałem: „Geldof zapytał mnie, czy bylibyście zainteresowani jego niedorzecznym pomysłem grania na Wembley i w Ameryce w tym samym czasie.”. To chyba John Deacon powiedział: „Dlaczego sam nas nie zapytał?”. Ja na to: „Jak tylko powiecie mu, jaka będzie wasza odpowiedź – zapyta was.”. Tak do tego doszło.
Opowiedz mi o próbach i rozpatrywaniu jak upchnąć dwugodzinny koncert w dwudziestu minutach.
Wiesz co? Tylko na pierwszy rzut oka wszystko wydaje się takie wielkie, ważne i ikoniczne. W tamtym czasie byliśmy przygotowani do grania. „Ile mamy czasu?”, „Dwadzieścia minut.”. Co możemy zagrać w 20 minut?”. Cóż, Queen był znany z tworzenia wiązanek utworów, więc oczywistym było, że zagramy wielki medley. Zadaliśmy sobie pytanie: „Jakie są największe hity? Co pokocha tłum? Spodoba im się Bohemian Rhapsody i Radio Ga Ga, bo to spory hit z trasy.”. Kiedy usiedliśmy, żeby ustalić kolejność utworów, to wszystko w zasadzie samo się ułożyło. Nie lubię dostarczać rozczarowań, ale nie było żadnego wielkiego planu. To był zdrowy rozsądek.
Nie mogłem uwierzyć, gdy w dniu koncertu oglądałem te wszystkie kiepskie zespoły, które nie zrobiły tego co my, nie upchnęły w set jak największej liczby ich największych piosenek. Pomyślałem: „To nie jest zdrowy rozsądek.”. My zachowaliśmy się zdroworozsądkowo. Wszyscy inni nie zrozumieli tematu.
Czy podczas grania mieliście wrażenie, że to coś przełomowego?
Nie, to był po prostu koncert. Byliśmy bardzo zadowoleni. Było widno. Nie było żadnej wielkiej produkcji. Tak jak mówiłem, byliśmy przygotowani. W przeciwieństwie do sugestii zawartej w filmie, że wchodzili na scenę po raz pierwszy od dwóch lat, tak zwyczajnie nie było. Przed Live Aid koncertowaliśmy przez sześć miesięcy i byliśmy bardzo zgrani. To była tylko kwestia pocięcia piosenek, co zresztą zrobiliśmy. Dokonaliśmy edycji i rozważaliśmy: „Ok, co zrobi największy efekt? Pierwsza część Bohemian Rhapsody aż do solówki, płynne przejście w Radio Ga Ga.”. Jedyne co zagraliśmy w całości albo prawie w całości to Hammer to Fall. Potem zagraliśmy Crazy Little Thing Called Love ze mną na fortepianie, dzięki uprzejmości Freda, ale kamery tego nie uchwyciły.
Czy zdarza się, że ludzie nie dowierzają, że tam byłeś, bo nie zarejestrowała Cię żadna kamera?
Tak, dokładnie!
Udało mi się wychwycić fragmenty z Tobą, pauzując obraz.
Jest nanosekunda, gdzie widać mnie jak idę od klawiszy do fortepianu. Zagrałem w całym Crazy Little Thing Called Love i żadna kamera tego nie uchwyciła. Ale z drugiej strony zobacz ile masz ujęć Rogera Taylora. Żadnego.
Jak wyglądała trasa z 1986 r.?
Była wynikiem Live Aid. Ich popularność wystrzeliła do góry, a niedługo potem ukazał się Nieśmiertelny. Od grania w halach podczas trasy z 1984 r. przeszliśmy do stadionów. To była histeria, że Wembley wyprzedało się aż tak szybko, że na koniec trasy dorzucili jeszcze Knebworth. I to był, oczywiście, ostatni koncert Freddiego i ostatni typowy występ Queen. A oni go nie nagrali. Od tamtego momentu filmują dosłownie wszystko.
Czym wyróżnia się dla Ciebie koncert w Knebworth, gdy patrzysz na niego z perspektywy czasu?
Powiem Ci co. Wszyscy byli tak zadowoleni i tak im się podobał lot helikopterem, że jak tylko skończył się występ, wylecieli helikopterem. Ja postanowiłem zostać na afterparty wypełnionym modelkami topless. I tylko ja tam zostałem! Mam zdjęcia. Potem poszedłem do domu. Byłem wtedy singlem, więc wszystko było w porządku.
To interesujące, że podczas Twoich dwóch tras z oryginalnym Queen w latach ’80. nigdy nie dotarliście do Ameryki Północnej. Nawet na jeden występ.
To dlatego, że Hot Space nie zostało zbyt dobrze odebrane. Na fali Another One Bites the Dust poszli za bardzo w stronę soulu/disco/funku i to nie za bardzo wyszło, nawet jeśli teraz odtwarzasz ten album i brzmi on naprawdę dobrze. Ale wtedy odbiór był kiepski. Wtedy podpadli w USA, a kiedy ukazał się singiel Radio Ga Ga, też sobie za dobrze nie poradził, a gwoździem do trumny było I Want to Break Free, którego nie chcieli puszczać w MTV, bo w teledysku zespół był przebrany za kobiety. MTV nie złapało gagu kulturowego, który rozumiała cała Europa. Amerykańskie stacje telewizyjne nie zrozumiały żartu i teledysk nie był emitowany.
Niewątpliwie cierpieli brakiem zainteresowania. Stwierdzili: „Jaki jest cel jechania tam i grania dla zmniejszającej się publiczności, skoro możemy grać na całym Świecie i jeszcze powiększać grono fanów?”.

Byłeś bardzo zaangażowany w organizację koncertu ku pamięci Freddiego z 1992 r., prawda?
Tak, byłem bardzo zaangażowany, od samego początku. Gdzieś mam jeszcze kartkę ze wszystkimi oryginalnie planowanymi nazwiskami. Stworzyliśmy listę życzeń osób, które naszym zdaniem powinny zagrać oraz tego, co powinny zaśpiewać. Ulegała ona zmianom, ale niewielkim, prawdę mówiąc. Pamiętam jak byłem w studiu w północnym Londynie, w sali prób wielkości hangaru. Spoglądam, a tam wszystko wyglądało jak w poczekalni u lekarza, gdzie siedzieli David Bowie, Annie Lennox, Elton John i Robert Plant. Wszyscy siedzieli i czekali na swoją kolej. To było bardzo zabawne i odrealnione!
Tego wieczoru doprowadziliście do zjednoczenia po latach Davida Bowiego i Micka Ronsona – niesamowite. Podczas tego jednego występu było wiele magicznych momentów.
Z tego koncertu mogliśmy być dumni. Byłem z niego bardzo zadowolony. Poszło tak dobrze. Trochę jak podczas Live Aid, gdzie nie było atmosfery konkurencji, a okazywanie sobie szacunku przez artystów. Na Freddie Mercury Tribute Concert było tak samo. Było tam mnóstwo wzajemnego szacunku.
Wyobrażam sobie, że to było słodko-gorzkie doświadczenie, gdy wszyscy czuli, że to już koniec zespołu, że nie można kontynuować bez Freddiego.
Wszyscy dokładnie tak czuli. Poza tym Roger miał więcej solowego materiału, który chciał wydać, a i Brian wydał swój solowy album. Wyglądało to tak, że pewien etap się zakończył, więc czas na nową historię, kariery solowe. Tak zresztą było do 2004 r. Całkiem długo.

W latach ’90. koncertowałeś z zespołem Briana Maya. Jak wyglądały te trasy? Wyobrażam sobie, że to była swoista degradacja względem czegoś tak wielkiego jak Queen.
Możesz tak to postrzegać, ale ja nie grałem wyłącznie z Queen. Robiłem też mnóstwo innych rzeczy. Takie było życie najemnika. Oczywiście, mogę powiedzieć, że „trasy Briana Maya odbywały się przed mniejszą publicznością”, ale to i tak było mnóstwo zabawy. Graliśmy naprawdę świetny materiał. To były po prostu trochę inne warunki. Poza tym, w zespole poznałem świetnych kumpli. To wyglądało jak grupa znajomych z Brianem na czele. A efektem ubocznym było to, że w 1994 r. „pożyczyłem” zespół Briana – Cozy’ego Powella, Neila Murraya i Jamiego Mosesa – i stworzyłem własny zespół [Spike’s All Stars], w którym oni grali. I proszę bardzo, oto jesteśmy, 25 lat później, a zespół dalej działa. 12. września będziemy obchodzili 25-lecie w moim rodzinnym mieście, Portsmouth, a 14. września w londyńskim Shepherd’s Bush Empire. Cały dochód z tych koncertów zostanie przeznaczony na Freddie Mercury’s Phoenix Trust.
John Deacon zniknął ze sceny pod koniec lat ’90. Rozmawiałeś z nim ostatnio?
Nie, nie widziałem go od lat. Jest raczej odludkiem. Nie widziałem go na oczy od londyńskiej premiery musicalu We Will Rock You w 2002 r.
Tęsknisz za nim?
Tak. Bardzo dobrze się dogadywaliśmy. Jesteśmy w tym samym wieku. Jestem od niego młodszy o dwa miesiące. Podczas mojej pierwszej trasy spędzaliśmy razem dużo czasu. Mieliśmy bardzo podobne gusta muzyczne. On też jest wielkim fanem soulu. Na tym gruncie zrodziła się między nami więź. Zawsze chętnie gdzieś wychodził, a ja byłem chętny wychodzić i zwiedzać, jako że to był mój pierwszy raz dookoła Świata. Brakuje mi go, tak. Jednak wybrał swoją drogę.

Powiedz mi o narodzinach Queen z Paulem Rodgersem na czele.
Cóż, trzeba cofnąć się do czasów, gdy Paul Rodgers był liderem Free, a członkowie Queen byli wielkimi wielbicielami tego zespołu. Ja zresztą też byłem. Kilka razy widziałem Free na żywo podczas festiwalu Isle of Wight. Byłem wielkim fanem Paula Rodgersa. Oto co się stało, miał miejsce jeden z tych sztucznych programów telewizyjnych z ceremonią rozdania nagród, gdzie wymyślają jakąś nową nagrodę tylko po to, żeby grupa ludzi zrobiła coś razem na scenie. Nie miało to w zasadzie żadnego znaczenia. Paul nie miał zespołu, a Queen nie miał wokalisty, więc producenci zasugerowali: „Czy zagracie All Right Now z Paulem, jeśli on zaśpiewa z wami We Are the Champions?”. Pewnie jest w tym jakaś większa głębia, ale esencja jest właśnie taka. Byli jego wielkimi wielbicielami, więc odpowiedzieli: „Jasne, jeśli tylko zechce.”. Odbyliśmy próbę, zaśpiewał i brzmiało to świetnie. Zagraliśmy, a zanim się obejrzałem byliśmy w trasie. Działało to naprawdę dobrze.
Osobiście uwielbiam brzmienie głosu Paula Rodgersa. Odwalił kawał dobrej roboty śpiewając piosenki innego zespołu w sytuacji, gdy wszystko czego sam chce, to śpiewać blues i soul. Wiem, że niektórym ludziom to się nie podobało, ale mnie się podobało. Moim zdaniem brzmiało to świetnie. Do dziś uwielbiam jego dorobek.

Widziałem wypowiedź Rogera, w której stwierdził, że uwielbiał Paula Rodgersa jako wokalistę, ale miał wrażenie, że był nieco zbyt bluesowy do materiału Queen.
Do części materiału na pewno. Niektóre piosenki mu nie pasowały. Jednak te, które śpiewał, zaśpiewał fantastycznie. Myślę, że należy mu się szacunek za podjęcie ryzyka, bo mogło pójść naprawdę fatalnie i odbić się niekorzystnie na nim, ale myślę, że wyszedł obronną ręką i należy mu się wielki szacunek, ma go w każdym razie u mnie.
Czy gdy trasa dobiegła końca, myślałeś, że to już naprawdę koniec?
Zawsze myślę, że to koniec. W tamtym czasie nie widziałem nic, co mogłoby się wydarzyć. Nie widziałem jak i dlaczego mieliby to dalej robić.
Oglądałem na YouTube Marka Martela i brzmi on zupełnie jak Freddie, ale wy nie chcieliście naśladowcy.
Nie, to ostatnie czego mógłbyś chcieć, bo wtedy stajesz się swoim własnym tribute bandem. Nie chcesz, żeby ludzie mówili: „To było zupełnie jak Freddie, ale to nie jest Freddie”. O to właśnie chodzi, że Adam [Lambert] nie brzmi jak Freddie, ale jest świetnym wokalistą i ludzie są w stanie to rozdzielić: „Ok, to nie Freddie, nie brzmi jak Freddie, nie wygląda jak Freddie, ale jest naprawdę dobry w tym co robi.”.
Opowiedz o swoim pierwszym wspomnieniu związanym z tym, jak [Adam] śpiewa.
Moja żona była pierwszą osobą, która go usłyszała. Byliśmy w Joshua Tree i usiadłem na zewnątrz naszego małego domku, który tam wynajęliśmy, naszego miłosnego gniazdka, a ona powiedziała: „Lepiej chodź do środka i popatrz na to.” Ja na to: „Popatrz na co?”. Odparła „American Idol.”. Ja zaś powiedziałem: „Nie muszę tego oglądać. Nie ma tam nic dla mnie.”. Ale ona była stanowcza: „Nie, chodź do środka.”.
Wszedłem, żeby dolać sobie Martini i załapałem się na ostatnią minutę, gdy Adam śpiewał Whole Lotta Love. Kiedy zbliżał się do końca, pomyślałem: „No dobrze, to ten fragment ma znaczenie”. Zaśpiewał ostatni takt i praktycznie przez niego przeleciał. Bez wysiłku. Pomyślałem: „Wow, trzeba mieć niezły warsztat, żeby zaśpiewać to z taką pewnością siebie.”. Poszukałem go w Google i pierwsze na co trafiłem to gdy śpiewał Bohemian Rhapsody podczas przesłuchania a capella. Wysłałem maila o treści: „Znalazłem gościa do gry na żywo.”.
Komu go wysłałeś?
Rogerowi. Nie wiem na jakim etapie programu to było, ale gdy nadszedł finał, Queen został poproszony o występ z dwoma finalistami, którymi byli Adam i ten koleś, którego nikt już nie pamięta [Kris Allen]. To tam doszło do wszystkich ustaleń. Wiedzieli kim jest, bo Roger śledził jego poczynania od czasów mojego e-maila. Potem udało im się zejść, a Adam jest nie tylko czarującym człowiekiem, ale też potrafi śpiewać tak, jak niewielu potrafi. Wszechświat połączył pierwiastki.
Czy obawiałeś się choć trochę, że jest za młody? Czy miałeś jakieś wątpliwości?
Nie. Dla mnie liczyło się tylko śpiewanie i to, że w telewizji prezentował się niczym Elvis. Pomyślałem: „To nie może się nie udać. Homo-Elvis, który potrafi śpiewać piosenki Queen? Jakie są wady? Nie ma żadnych.”.
Jak wyglądała pierwsza próba z Adamem?
Bezbolesna. Pierwszy wspólny występ to rozdanie nagród MTV Europe w Belfaście. Po raz kolejny, zamówieniem była wiązanka utworów, aby móc upchnąć ich jak najwięcej. Potem był kolejny występ w Las Vegas, na festiwalu iHeartRadio. Te dwa występy dowiodły, że miał warsztat i prezencję sceniczną.
Ci faceci lubią pracować naprawdę szybko. Nie lubią się obijać i spędzać nad czymś zbyt dużo czasu. Albo coś działa, albo się z tego rezygnuje. Szczęśliwie, Adam przyszedł przygotowany. Kiedy powiedzieliśmy: „Spróbujmy to”, on był gotów. Nie musieliśmy spędzać zbyt wiele czasu, żeby go przełamać. Okazało się też, że potrafi słuchać wskazówek. Szybko zorientował się, że jestem przydatnym sojusznikiem, więc praktycznie nie spuszczał ze mnie oka. Kiwałem mu głową albo unosiłem brew, żeby tu i tam dać mu znak, iż za chwilę coś nastąpi. Mieliśmy dobre muzyczne porozumienie sceniczne. Nadal mamy, ale teraz on już wszystko wie. Już nie musi na mnie patrzeć.
Jak wyglądał występ na Ukrainie? To był pierwszy prawdziwy koncert, który z nim zagraliście. Musiało być nerwowo.
Było nerwowo, bo w zasadzie nie mieliśmy próby dźwięku. Elton John grał przed nami, bo chciał szybko wylecieć gdzieś indziej. Graliśmy po nim, co było wyzwaniem. To była naprawdę duża publiczność. Nie wiem jak duża, ale ludzie zajmowali cały plac i gromadzili się na ulicach po obu jego stronach, oglądając występ na telebimach, więc to nie było byle co i rzeczywiście było nerwowo, ale zdał egzamin. Wszyscy go zdaliśmy.

Pierwsza trasa po Stanach była niewiadomą. Zespół nie grał tak naprawdę w USA od 1982 r. Jak mniemam organizatorzy byli niepewni.
Byliśmy pełni wiary, ale nie byliśmy pewni publiczności. Niektórzy mówili: „To nie jest Freddie. Co oni sobie myślą?”. Do dziś wielu recenzentów mówi: „Skoro w Queen nie ma Freddiego, to jaki jest sens iść ich oglądać?”. Takie było nastawienie przy naszej pierwszej wizycie, zwłaszcza wśród starszych fanów. Ale jak zobaczyli, co Adam ma do zaoferowania i jak wiele świeżości wniósł w ten materiał, zyskał sobie ich przychylność. No i zobacz gdzie jesteśmy dzisiaj.
Przyciąga na koncerty również swoich fanów, którzy mogą nie wiedzieć zbyt wiele o Queen.
Początkowo publiczność była podzielona na starych fanów Queen, którzy stali ze skrzyżowanymi rękami i mówili: „O co tu się rozchodzi?” oraz fanów Adama z nastawieniem: „Co to za stary zespół, który sobie wziął do akompaniowania?”. Były też dzieci fanów Queen, które dorastały słuchając płyt rodziców. Obecnie to się zmieniło. Jesteśmy na etapie, gdzie 90-95% publiczności nigdy nie widziała Freddiego Mercury’ego grającego z Queen. Ale widzieli go na ekranach i znają piosenki, bo one tkwią w ludzkiej świadomości za sprawą reklam, wydarzeń sportowych itp., więc wszyscy znają przynajmniej pół tuzina utworów Queen, nawet jeśli nie zdają sobie z tego sprawy.
Widzę np. nastolatków ryczących ze szczęścia, gdy pojawia się Fat Bottomed Girls. Są też starzy ludzie, którzy z dumą mogą powiedzieć: „Widziałem ich w 1975 r.” czy coś w tym stylu. Wszyscy razem śpiewają, z takim samym zapałem. To przekracza granice gatunkową i pokoleniową, co zresztą zawsze robili. Queen nigdy nie byli modni, a wobec tego nie staną się też niemodni.
Roger i Brian wyglądają na szczęśliwych podczas koncertów. Przez tyle lat nie mieli możliwości grania tych utworów publicznie, a teraz znowu to robią. To ukoronowanie ich życiowej pracy.
Tak jest. Tak naprawdę liczy się muzyka. To dlatego tam są, ale musi być to dla nich satysfakcjonujące, być w stanie wyprzedać Madison Square Garden i grać na całym Świecie. Wciąż rozmawiają o dodawaniu kolejnych dat, gdy wkroczymy w następny rok. To niewiarygodne. Obaj są już po siedemdziesiątce. Sam się do niej zbliżam. Zagranie takiego koncertu stanowi fizyczne wyzwanie. Zbliżamy się do końca tej trasy. Myślę, że wszyscy są gotowi na kilkutygodniowy odpoczynek. Jednak nie możemy doczekać się powrotu do Nowego Jorku we wrześniu [na the Global Citizen Fest].

Jak zapatrywałeś się na możliwość stworzenia filmu o Queen, gdy pierwszy raz usłyszałeś o tym pomyśle?
Hmmm… byłem podejrzliwy. I szczerze mówiąc… Myślę, że Rami jest fantastyczny i zasłużył na Oscara. Odwalił kawał dobrej roboty. Aczkolwiek Hollywood obraca takie historie w sposób, który będzie pasować do jego dramatycznych potrzeb. Zatem… jest to pewna wersja prawdy. Ujmijmy to w ten sposób.
Dziwnie ogląda się ten film z perspektywy fana, gdy nagle dociera do ciebie: „Chwila, moment. Nie napisali We Will Rock You w latach ’80. I nie rozpadli się przed Live Aid.”.
Tak, tego typu rzeczy. Tak wygląda nowoczesna rozrywka. Pojawia się w telewizji i staje się prawdą.
To musi być dziwne, oglądać wydarzenia, w których brało się udział przedstawione w taki sposób.
Musiałem gryźć się w język, przyznaję, ale tak wygląda masowa rozrywka. Musimy się z tym pogodzić. To jak tworzona jest muzyka, piosenkarze niepotrafiący śpiewać, którzy mają hity. Tworzy się filmy, a fakty przedstawia się tak, jak chce je się przedstawić.
Dobra strona filmu jest taka, że zupełnie nowa publiczność poznała muzykę Queen. Zwykliście grać jeden wieczór w Garden. Teraz są dwa.
Tak! Zaczynało być lepiej w wyniku poprzedniej trasy. Ich wartość komercyjna i moc przyciągania rosła i rosła wraz z tym jak ludzie zaczęli łapać Adamowego bakcyla i dochodzić do przekonania: „To odpowiednia osoba, żeby to robić.”. A potem film otworzył worek. Myślę, że mogliby koncertować już do końca życia. Ta trasa mogłaby trwać wiecznie. Ale nie będzie… To ciekawe uczucie, obserwować ludzi z zapałem śpiewających każdą piosenkę, która pojawiła się w filmie i wyglądających na zobojętniałych przy każdym utworze, który w filmie nie był.

Jak przez te dziewięć lat w zespole Adam dojrzał jako wykonawca?
Jeśli chodzi o występy, to jest on sobą i opanował tę cienką linię pomiędzy różnieniem się od Freddiego, historią zespołu i swoją własną interpretacją. Nie stara się być kimkolwiek innym. Jest Adamem Lambertem, który śpiewa piosenki Queen. Zawsze miał warsztat. Zawsze miał prezencję sceniczną, ale teraz dodatkowo świetnie się bawi.
Jak maluje się przyszłość? Wyobrażasz sobie wersję Queen z Adamem Lambertem po tym jak Roger i Brian przejdą na emeryturę? Czy to może trwać dalej?
Wow! To bardzo ciekawy koncept, który nie przyszedł mi do głowy. Nie wiem. Wow. Nigdy nie mów nigdy, prawda? Jeśli będzie popyt na to, żeby ktoś wykonywał tę muzykę, to ktoś się pojawi i będzie ją wykonywał. Nie potrafię powiedzieć w jakim kształcie. A i ci kolesie jeszcze nie skończyli. Mają rozeznanie, a kiedy widzisz, że Stonesi nadal to robią… Kiedyś mówiło się: „Mam nadzieję, że umrę, zanim się zestarzeję”. Teraz już tak nie jest, prawda? Wiem, że mogą siedzieć w domu i nic nie robić albo koncertować na całym Świecie i świetnie się bawić. Wiem co ja wolałbym robić.
Na koniec, jak myślisz, ile razy w swoim życiu słyszałeś Bohemian Rhapsody?
Zbyt dużo [śmiech]. Zdecydowanie zbyt dużo.
Źródło: Rolling Stone
Rozmawiał: Andy Greene
Tłumaczenie: mike